Barwny ptak na oddziale, czyli pokolorowana położna ze Szczecina

Patrycja Ludniewska ze Szczecina reprezentuje młode pokolenie polskich położnych. Pełna optymizmu, z uśmiechem na twarzy łamie niektóre stereotypy. Przyozdobiona artystycznymi tatuażami pracuje w Szpitalu Klinicznym, a nie w prywatnej klinice. Patrycja wyróżnia się i zostawia ślad, który warto poznać z wielu powodów! Zachęcamy do lektury tego, co Patrycja sama o sobie napisała.

Położną jestem krótko. Tytuł zawodowy zdobyłam w lipcu 2014. W grudniu tego też roku dostałam pierwszą pracę - na oddziale ginekologii. W międzyczasie starałam się o pracę na wymarzonej porodówce. Wychodzę z założenia, że marzenia się spełniają… więc już od czasów praktyk studenckich wizualizowałam sobie własną osobę na sali porodowej. Już jako położna, nie studentka. I w marcu 2015 zaczęłam! Więc lada chwila… rocznica!


Jednak nie od razu obrałam drogę zawodową położnej. W klasie maturalnej kompletnie nie wiedziałam co chcę robić ze sobą i swoim życiem. Czytając informacje o kierunkach studiów natrafiłam na ratownictwo medyczne.

 

Spodobało mi się i podjęłam decyzję, że spróbuję. Studia były ciekawe, poznałam wspaniałych znajomych, z którymi do dzisiaj się przyjaźnimy, chociaż od pierwszego spotkania minęło już prawie osiem lat! Jednak… ratownictwo medyczne to nie było TO. Być może byłam za młoda, być może zbyt niedojrzała…

 

 

Nie wiem. Imprezowałam, uczyłam się słabo. Ale jakoś dotrwałam do III roku. Jednak już idąc na II rok studiów ratownictwa medycznego kiełkowała mi w głowie myśl o położnictwie… Podejrzewam, ze gdyby nie ci wszyscy wspaniali ludzie, rzuciłabym ratownictwo i szybciej poszła się kształcić na położną. Na III roku oblałam jeden z egzaminów i musiałam powtarzać ostatni semestr.

 

Wtedy złożyłam papiery na położnictwo, dostałam się. I tak zaczął się najcięższy rok mojego życia… Przynajmniej do tej pory. Całe studia sama się utrzymywałam, więc wolnego miałam niezwykle mało. Na pierwszym roku… Pracowałam, ciągnęłam to nieszczęsne ratownictwo i dużo uczyłam się z położnictwa. Tak się złożyło… że to położnictwo faktycznie było TO!

 

I chociaż czasem po prostu mi się nie chciało, to sprawiało mi to przyjemność. Wszystko mnie interesowało… I dałam radę! Mam więc porównanie - same poprawki na ratownictwie, z praktycznie samymi piątkami na położnictwie! Oczywiście, z przedmiotów położniczych!

 

Nabrałam też w tamtym czasie nowych umiejętności - jestem kelnerką! Praca z ludźmi bywa ciężka, ale tak samo jak uwielbiam być położną, uwielbiam być kelerką!


Trzy lata studiów minęły szybko… W międzyczasie wyszłam za mąż za mojego wieloletniego partnera. Z Jego powodu wylądowałam w Szczecinie, bo tu studiował. Ślub wzięliśmy w naszą ósmą rocznicę związku, teraz leci nasz dwunasty rok razem. Widujemy się rzadko, bo... jestem Żoną Marynarza!

 

Bywa ciężko, mamy lepsze i gorsze chwile, ale dla TYCH Jego powrotów naprawdę warto kochać Marynarza. Zresztą, praca mnie pochłania! Do tego zaocznie studiuję, jestem na II roku studiów magisterskich. Czas pędzi jak szalony…

 


W domku czekam na Męża z dwiema naszymi kochanymi córeczkami - kotkami rasy europejskiej. Balbina trafiła do nas jako prezent urodzinowy dla mnie, od zwariowanych ratowników. Młodszą Taszę adoptowałam dwa lata temu. Zawsze marzyłam o kocie rasowym, ale Taszy jakiś człowiek wyrządził ogromną krzywdę.

 

Tasza była ciężko chora i mocno fizycznie skrzywdzona. Kiedy zobaczyłam ją na zdjęciach pewnej Fundacji pomagającej kotom… zakochałam się! Myślałam o niej bez przerwy. Po niecałym miesiącu, ku zaskoczeniu wszystkich, nie tylko wykurowała się w tempie ekspresowym, ale była gotowa do adopcji! No i jest! Więc… tak, muszę się przyznać. Jestem zbzikowaną kociarą!

 


Ale! Bzika mam też na punkcie... tatuaży! Ooooo tak. O pierwszym pomyślałam w wieku lat 15. I myślałam do 25 wiosny mojego życia! Aż w końcu udało się! Fakt, że pierwsze trzy wzory zrobiłam w miejscach prawie niewidocznych w pracy.


Pierwszy tatuaż mieści się pod obojczykiem - ten czasem spod mundurka lubił się pokazać, w zasadzie jego mały fragment.


Kolejny znajduje się na lewym ramieniu, a jeszcze następny na stopie.


Kiedy pracowałam już na porodówce, postanowiłam spełnić swoje marzenie o rękawie. Żeby nie wystraszyć wszystkich i sprawdzić reakcję, zrobiłam sobie średniej wielkości tatuaż na przedramieniu. Obyło się bez echa!

 

 

Nooo… może z wyjątkiem innych położnych. Tych młodych, tych, które też się tatuują, ale w miejscach niewidocznych. Usłyszałam nawet, że jestem odważna. Więc tylko się w duchu uśmiechałam, bo wiedziałam, co będzie dalej!


Później zrobiłam kolejny tatuaż… na ramieniu… Następnie pomalowałam całe przedramię i łokieć!


Wcześniej poszłam do szefa, zapytać go o zdanie. Nieee, nie o zgodę, tylko o to, czy mam się zaopatrzyć  w bluzki z długim rękawem.


Usłyszałam: Dopóki jesteś miła i empatyczna dla pacjentek, to rób sobie z ciałem co chcesz! Hmm, trochę zmodyfikowałam tę odpowiedź…  Oryginalna wersja nie nadaje się do publikacji… ale sens był właśnie taki.


Pracownicy szpitala reagują dobrze! Jestem pozytywnie zaskoczona! Tylko kila starszych Pań nie może w to uwierzyć, ale śmieją się i mówią: oooo, nasz barwny ptak!


Pacjentki albo nie mówią nic, albo chwalą! I nie zauważyłam, aby którejś nie odpowiadało to, że zajmuje się nią położna z tatuażami.


I wiem, że na sali porodowej mam do czynienia z młodymi Paniami, które w większości też mają tatuaże. Ale pacjentki z ginekologii na przykład - starsze Panie - pytają: po co?, ale mówią że ładne, no i: jak ja będę wyglądała w ich wieku! Więc im odpowiadam - dokładnie tak samo jak one, tylko będę z tatuażami!


Nie spotkałam się z reakcjami niemiłymi, pogardliwymi. Czuję się w pełni akceptowana w moim środowisku!
Wkrótce planuję zrobić kurs pielęgniarstwa operacyjnego dla położnych. Ciekawa jestem reakcji na swoją pokolorowaną osobę w innych szpitalach…


Ale to chyba już nie te czasy, żeby tatuaże wzbudzały kontrowersje. Chociaż nadal nie ma u nas takiej wolności, jak na przykład w Niemczech, a mieszkam kilkanaście kilometrów od granicy. Samo to, że chcieliście pokazać na Znanej Położnej moją osobę świadczy o tym, że czasy się zmieniają! Żywię nadzieję, że z roku na rok będzie lepiej.

 


Coraz więcej ludzi jest kolorowych. Nastała faktyczna moda na tatuaż artystyczny, nowe studia tattoo powstają jak grzyby po deszczu! Nie umiem uzasadnić, dlaczego mi się to tak podoba, dlaczego tyle lat mnie ciągnęło do kolorowania siebie. Wiem jednak, że w końcu widzę w lustrze to, o czym zawsze marzyłam! I czuję się sobą… Jakkolwiek to nie brzmi. I nie, to nie jest koniec kolorowania mojej osoby!


Na pewno najpierw dokończę mój rękaw, a na inne miejsca na ciele mam już mnóstwo pomysłów…


Z tego miejsca chciałabym pozdrowić wszystkich tatuatorów, którzy przyczynili się do mojego obecnego wyglądu! Piotrek Bielecki był pierwszy. Pokazał mi jak to jest, pierwsze ukłucie maszynką pochodzi właśnie od niego. I drugie.. i trzecie też! Pozdrawiam Szymona Knefla, tatuatora z Katowic! To on odpowiada za mój rękaw. Oprócz tego moc uścisków dla Mariusza Samóla, który wymalował mi czaszkę na udzie… I jeszcze buziaki dla Agaty Brekiesz! Wszyscy oni mnie pokłuli, zostawili trwały ślad na moim ciele, więc już zawsze moje myśli będą wędrowały w ich kierunku.


Czy moje tatuaże coś znaczą? Nie, i nie uważam, że powinny. Po prostu mi się podobają, oddają bałagan, który mam w głowie… I to, że należy być sobą, mimo wszystko!


Poza pracą, kotami i tatuażami lubię też biegać! Aktualnie wracam po blisko półrocznej przerwie - tak tak, lenistwo czasem wygrywa, a z dwóch dni robią się dwa tygodnie, za chwilę dwa miesiące. Dla większej mobilizacji zapisałam się na poznański Runmageddon! Więc... trzymajcie kciuki 14 maja!

 

Startować też będę w tegorocznej edycji Wings For Life! Charytatywny bieg, w którym nie ma standardowej mety. Samochód meta goni Ciebie! Więc uciekasz, i nigdy nie wiesz, ile przebiegniesz. Biegamy dla tych, którzy biegać nie mogą. Całkowita opłata przekazywana jest na badania nad przerwaniem ciągłości rdzenia kręgowego. Biegamy my, z nami jadą uczestnicy na wózkach. Jest cudownie!!! Polecam wszystkim, którzy jeszcze się nie zapisali. Pierwszy Wings For Life oglądałam w telewizji! W drugim biegłam… W trzecim i każdym następnym też zamierzam startować.


Chyba, że… zajdę w ciążę. Bo dzieci nie mam, ale może kiedyś będą. Bardzo chciałabym urodzić naturalnie. Przeżyć to, co przeżywają moje pacjentki. Chociaż staram się sobie to wszystko wyobrazić, to czuję, że nie jestem do końca doświadczona. Chociaż całe serce oddaję tym kobietom. Ale to jeszcze nie to - chciałabym przeżyć te emocje. To, co oglądam, trochę jak nieproszony gość…

 

Za każdym razem, gdy wręczam ten mały narodzony cud rodzicom, na chwilę się zawieszam. Oglądam łzy, bezgraniczne wzruszenie, miłość… I chociaż nie każdy dyżur jest wypełniony radością, nie zamieniłabym tej pracy na żadną inną!

 

Zobacz też artykuł: Martyna Niegłos. Położna z tatuażem

 

2016-02-19