W mojej rodzinie od dziesięcioleci krąży opowiadanie o jednej z „naszych” kobiet, która przed I wojną światową była akuszerką, działającą na podkrakowskich wsiach i w krakowskich domach. Była to kobieta niezwykła pod każdym względem. Niosła pomoc zawsze, kiedy była potrzebna bez względu na czas i okoliczności. Cały czas w drodze.

Przemieszczała się powozem, nazywanym „doktorówną”. Była to dwuosobowa, niewielka kareta wraz z zewnętrznym siedziskiem na stangreta. Ze względu na swój niewielki rozmiar, ciągnięta była przez jednego konia.

 

W „doktorówce” znajdowało się miejsce na kufer z akuszerskimi akcesoriami, lekami i innymi niezbędnymi rzeczami. Ciotka również dużą wagę przykładała do „małych prezencików”, które woziła rodzącym. Czasami były to polne kwiaty, zerwane podczas postojów w drodze. Czasami jakiś nietuzinkowy kamyk, który rodząca często ściskała w ręce podczas ostatniej fazy a stanowił coś w rodzaju amuletu szczęścia.

 

W sumie ciotka odebrała przez lata swojej pracy kilkaset porodów. Wzywano ją też do różnych innych rzeczy. Na przykład do towarzyszenia osobie umierającej. Ponoć opowiadała jej piękne bajki, rozmawiały o życiu lub po prostu tylko trzymała ze rękę.


Ciotka tak bardzo oddana była swojej pracy, że nigdy nie założyła rodziny. Nie miała męża ani swoich dzieci. Ponoć również nie tęskniła za swoją niedoszłą rodziną, bo jej powołanie wypełniało życie po brzegi.


Nie można było nigdy zastać jej w domu. Na świętach też mogła być gościem, bo ani poród ani śmierć nie znają przecież dnia ani godziny. Ciotka była zawsze gotowa, by wyruszyć w podróż do potrzebujących.


Mawiano o niej ”Aniołka”. Być może za sprawą jej imienia, bo była Anielą. Lub zastosowano damskie określenie na Anioła, dekorując imię własne dodatkowym zdrobnieniem, co wyrażało niewątpliwie ogromną sympatię, jaką darzono ciotkę.


Aniołka była drobnej budowy ciała, bardzo szczupła. Miała ciemnie, przenikliwe oczy i czarne jak heban włosy. Na pierwszy rzut wyglądała na osobę oschłą i skuteczną, bo- jak mawiała moja prababcia- zawód, który pełniła wyrzeźbił na jej twarzy zdecydowane.

 

Skuteczna była, ale oschła z pewnością nie. Podejmowała przecież ważne dla życia ludzkiego decyzje i towarzyszyła w odchodzeniu z tego świata wielu ludziom. Nie tylko kobietom, chociaż kształciła się, by pomagać przychodzić na świat. Nigdy nie narzekała i pomimo ogromu powag sytuacji, z jakimi przyszło jej się zetknąć, była optymistyczna i niosąca otuchę wszystkim swoim podopiecznym.


Pracowała bez ustanku do późnych lat. Któregoś dnia, gdy była bardzo sędziwą kobietą, w drodze do kolejnego porodu poczuła się nagle bardzo zmęczona. Poprosiła woźnicę, aby zatrzymał się na chwilę. Chciała posiedzieć w cieniu jabłoni i trochę odpocząć.

 

Z relacji woźnicy wynika, że Aniołka usadowiła się pod drzewem, przymknęła oczy i skierowała twarz ku słońcu. Pojawił się na niej błogi uśmiech. Gdy po kwadransie woźnica postanowił obudzić Aniołkę, by jechać dalej, okazało się, że umarła. Tak, jak żyła: w drodze, w służbie drugiemu człowiekowi i z uśmiechem na ustach.    
   

 

2015-12-10