Kląć czy nie kląć? Oto jest pytanie!

Poeta powiedział kiedyś, że „granice mojego języka są granicami mojego świata”. Czasami na moich zajęciach z teorii języka, twórczego pisania lub z literaturoterapii metodą TBE (Teorii Białej Emocji) wraz ze słuchaczami poruszamy temat używania brzydkich słów w kontekście naukowym lub praktycznym, aby np. swojego podopiecznego zmobilizować do działania. Czyli: może prowadzący użyć mocnego języka czy nie może?

Odpowiadam wtedy zawsze: prowadzący jest wolnym człowiekiem, wszystko więc może. Pytanie zaś powinno brzmieć: czy mu to dobrze zrobi?


Czasami powyższy cytat poety, którego użyłam na początku felietonu, błędnie mylony jest z… nauką języków obcych. Oczywiście to też w pewnym sensie prawda. Im więcej znamy języków lub w danym języku mamy większy zasób słów, tym większe mamy pole komunikacyjne z inną kulturą. Lecz w cytacie tym chodzi o coś innego. Słowa, jakimi się posługujemy, działają na płaszczyźnie komunikacji niewerbalnej. Czyli to, jak mówimy i jak budujemy zdania, wpływa na naszą relację z życiem. A jak wpływa na relację z życiem, to również z wydarzeniami i przede wszystkim ludźmi.


Mówi się, że przekleństwa są katalizatorem złych emocji. Czasami trzeba przekląć, aby oczyścić swój stan emocjonalny. Jest to racja, pod warunkiem, że dzieje się… czasami. Ostatnio słyszałam nawet opinię szkoleniową, że należy przeklinać zawodowo.”Powoduje to, że uznany zostaniesz za człowieka nieszablonowego, wolnego”- twierdzą niektórzy szkoleniowcy.


Będąc niedawno na wykładach i warsztatach psychologicznych jako obserwator metodyki językowej, osoba prowadząca stosowała ową nieszczęsną maksymę. I efekt? Inny zapewne od oczekiwanego. W szybko zorganizowanej ankiecie podczas przerwy kawowej, uczestnicy wymienili się spostrzeżeniami. Znaczna większość była zniesmaczona stosowanymi „przecinkami”, mówiąc, że to rażące, niepotrzebne, zbędne, idiotyczne.


W dodatku byli to ludzie młodzi, do których warsztat był skierowany. Na moje pytanie:  co im w tym klnięciu przeszkadzało, odpowiedzieli, że właśnie… klnięcie.


- Niby luz, ale jakoś nie na miejscu - powiedział jeden z uczestników.


Nie jestem purytaninem językowym i czasami również zdarza mi się użyć mocniejszego słowa. Lecz powinno się to dziać w wybranym środowisku (to znaczy, że nie wszędzie wypada użyć „wzmacniacza”).


Zauważyłam aktualną tendencję do przyzwalania na klnięcie np. na wykładach, warsztatach, wszelkich treningach osobowości. Naucza się nawet na niektórych kursach komunikacji lub wystąpień publicznych: zaklnij, to zwrócisz na siebie uwagę, jako prowadzący.


Stosuje się również socjopsychologiczną zagrywkę: gdy nie radzisz sobie z grupą (a jest to grupa dorosłych- dodają), przeklnij, to zobaczysz, że natychmiast uspokoją się, przestaną gadać, zwrócą na ciebie uwagę.
W sumie nie trzeba uciekać się aż to takich zabiegów. Jedną z technik zapanowania nad niesforną grupą, podczas komunikacji, wykładów, nauczania jest… cisza.


Sugerowałabym na przykład: grupa rozmawia, ty przestań mówić. Umilknij…


Efekt murowany: wszyscy przestaną rozmawiać i zwrócą się ku tobie. „Czy coś się stało, że tak cicho?”.


Przeklinanie zawsze pokazywało bezsilność. Zarówno językową, jak i merytoryczną. Dlatego jak najmniej „prostych wzmacniaczy językowych” a więcej umiejętności używania wyrazów bliskoznacznych lub spokrewnionych, zwanych synonimami.

 

2016-02-28